Od kilku dni czuję jak jego wzrok wędruje po moim ciele.
Nawet teraz skupiona na pedałowaniu czuję przez moment zimniejszy „oddech”
powietrza gdzieś w okolicy karku – przeczucie, oznaka, że znów na mnie patrzy.
Dwa dni temu pochwyciłam jego spojrzenie, wychodząc z biura. Poczułam te dziwne
ciarki rozchodzące się po kręgosłupie i odruchowo zaczęłam się rozglądać – stał
po drugiej stronie ulicy i na ułamek sekundy udało mi się spojrzeć prosto w
jego oczy. I to dziwne wrażenie, że na moment czasoprzestrzeń była skupiona,
zawieszona w tej krótkiej wymianie naszych spojrzeń. W uszach słyszałam
przyspieszony rytm własnego serca i nie mogłam zrozumieć dlaczego.
Przez dwa dni próbuję sobie przypomnieć, skąd go znam. Gdzie
widziałam jego zbyt dużą sylwetkę, lekko zarysowaną szczękę, z blond czupryną i
jasnymi oczami i nie wiem. Nadal nie wiem, choć wiem, że odpowiedź czai się
tuż, tuż pod powiekami, gdzieś w ciemnych zakamarkach mojej pamięci.
Jestem już blisko domu, więc odruchowo zwiększam tempo i
pomimo nieznośnej duchoty, czuje kolejny lodowaty podmuch. Tym razem to mój
świadomy wybór by go zignorować. Niech sobie patrzy, niech śledzi. Ja też się
zabawię, narzucę swoje zasady i zobaczymy, kto będzie miał większą frajdę. W
domu odstawiam rower i ściągając rzeczy w pośpiechu wbiegam pod prysznic, by
letnią wodą zmyć z siebie lepkość upału, by zmęczenie spłynęło strugami z mego
ciała, by być rześką i gotową na intensywne przeżywanie nocy.
* * *
Jest wcześnie, lecz ciężkie burzowe chmury wzmagają poczucie
nadchodzącego mroku. Delikatne pomruki gromów słychać już od godziny. Moje
ciało wyczulone na ten rodzaj dźwięku, zaczyna reagować. Wewnętrzne napięcie
coraz bardziej skłania do myśli o zbliżającym się rozedrganiu. Nie mogę się
skupić na lekturze, bo w wyobraźni już widzę nawałnicę, która nadchodzi powoli,
lecz nieuchronnie. Odkładam książkę i podchodzę do okna, by podziwiać różne
odcienie fioletu zwiastujące piękne widowisko na niebie, ale mimowolnie
spuszczam wzrok niżej by odszukać zarys jego samochodu. Widzę jedynie dach, bo
stoi zaparkowany tuż pod moją bramą. Błyskawica rozświetla niebo na ułamek
sekundy i jak w czasach dzieciństwa zaczynam odliczać do momentu, aż rozlega
się grzmot. Jeszcze trochę, jeszcze czas.... pojedyncze krople wygrywają
dziwnie „poszarpane” takty jak w „Święcie Wiosny” Strawińskiego.
Czas wybrać strój. Najpierw zapach – Acqua di GIOIA świeży,
delikatny z odrobiną słodyczy. Koronkowy czarny biustonosz i figi do kompletu –
tak, to wystarczy, by czuć się kobieco, jeszcze szary lekko rozkloszowany trencz
podkreślający talię i czarne absurdalnie wysokie szpilki – jestem gotowa.
Deszcz na parapecie przeszedł z mezzo forte i wygrywa teraz fortissimo. Gromy z
ledwo słyszalnych stały się wyraźniejsze. Już czas. Wychodząc robię krok w
stronę kuchni i wyciągam z drewnianego stojaka ostry cienki nóż do filetowania,
chowam go do kieszeni płaszcza – chce go nastraszyć, nie zranić. Otwieram bramę
i mijam jego samochód miarowo stukając obcasami, mocno skupiając się na
utrzymaniu równowagi. Nie muszę się obracać. Wiem, że pójdzie za mną. Krople
deszczu są duże i ciężkie. Przez parę sekund mam ochotę zasłonić rękami głowę,
ale się powstrzymuje. On patrzy i nie wolno mi okazać najmniejszej słabości,
odrobiny wahania. Idę przed siebie, odliczając krokami odstępy czasu, równomierne,
jednostajne. Moje ciało napięte do granic możliwości – oczarowane każdą jasną
błyskawicą, wsłuchane w każdy najdelikatniejszy pomruk grzmotu. Burza wyostrza
moje zmysły, pobudza wewnętrzne nieokiełznanie. Skręcam w prawo i zaczynam
kluczyć wśród starych kamieniczek. To mój teren, to zakątki, które znam na
pamięć. Wiem które płyty chodnikowe omijać, by nie wpaść w pułapkę.
Szum dokoła mnie się wzmaga. Ściana deszczu zalewa wszystko,
ulica lśni mokrą taflą odbijając jedynie nikłe światło pojedynczych latarni.
Pasemka włosów przyklejają mi się do twarzy. Trencz nie chroni mojej skóry wystarczająco.
Krople wody wytyczają stróżki tuż pod nim. Grzmoty odbijają się echem od
kamiennych podwórek potęgując wrażenie grozy. Błyskawica jak gałąź jabłoni z
trzema odnogami rozświetla na chwilę całe niebo i już po chwili przeraźliwy
grom ogłusza mnie zupełnie. Jestem mokra i spragniona. Skręcam raptownie w lewo
i przyśpieszam krok, by ukryć się w cieniu bramy przelotowej pomiędzy dwoma
kamieniczkami. Wyciągam nóż. Parę sekund i widzę jak on robi trzy kroki i nagle
staje rozglądając się w półmroku uliczki. Idzie przed siebie, potem się cofa
zaglądając do każdej bramy, wreszcie wchodzi do tej, zajętej przeze mnie.
Dopadam do niego w pół – oddechu, trzymając nóż przed sobą i popychając go na
ścianę.
-
Czemu mnie śledzisz??? Czego chcesz????
Nie rozumie. Mruga mokrymi od deszczu rzęsami i nie wie, co
mi odpowiedzieć.
-
Rozepnij koszulę!!! – mój głos brzmi władczo.
Przez chwilę patrzy mi prosto w oczy zastanawiając się, potem
jednak unosi ręce i powoli rozpina guziki przemoczonej koszuli. Kiedy kończy,
przysuwam się bliżej i sztychem delikatnie wyznaczam ścieżkę od krtani do
lewego sutka i jeszcze niżej do ładnie wyrobionych mięśni brzucha. Nie nacinam
skóry, tylko się drażnię – bawię tak samo jak on śledząc mnie ostatnie dni. W
jego oczach nie widać strachu, jedynie zdziwienie. Sięgam wolną ręką niżej w
stronę rozporka i bezceremonialnie pocieram kilkakrotnie ręką wybrzuszenie. Rozwiązuje
pasek płaszcza i pozwalam żeby patrzył – żeby się nasycił widokiem. Kolejny
grzmot potężnym hukiem wdziera się w nasze uszy. Nie słyszę, lecz widzę jak
jego jabłko Adama podnosi się i opada – przełyka ślinę. Robię jeszcze pół kroku
i nasze sylwetki stykają się, ciało przy ciele skóra przy skórze, mokre przy
mokrym. Pomimo moich wysokich obcasów nadal przewyższa mnie o pół głowy. Wpijam
się w jego szyję lekko podgryzając i ssąc tuż przy tętnicy nadal pocierając
jego krocze. Smakuje lekko słono. Próbuje mnie objąć, ale wtedy mocniej
napieram ostrzem na jego brzuch delikatnie nacinając skórę i jego niezgrabne
duże ręce opadają wzdłuż ciała. Odsuwam się na krok wciąż celując w niego
ostrzem.
-
Ściągnij spodnie. – tym razem bardziej syczę, niż
mówię.
Robi przeczący ruch głową.
-
Ściągaj, do cholery, bo naprawdę go użyję. – prawie
krzyczę przystawiając mu nóż do krtani.
-
Schowaj go a zrobię wszystko, co będziesz chciała. –
odpowiada czule, jakby mówił do dziecka.
Mrużę oczy ze złości. To nie jego gra, nie on dyktuje
warunki.
-
Proszę. – mówi miękko, błagalnie i to jedno słowo
łagodzi moją furię. Chowam nóż do kieszeni.
On wykonuje polecenie i już jest mój. Przyklejony plecami do
wilgotnego tynku z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała jest zdany tylko na moją
łaskę. Jeszcze chwile droczę się dłonią obejmując jego członka i wodząc w górę
i w dół, by po chwili odsłonić żołądź i opuszkiem palca rysować ejakulatem
kółeczka przy ujściu cewki i na wędzidełku. Słyszę grzmot i przechodzi mnie
dreszcz. Dość tej zabawy chcę go w sobie poczuć. Pokazuję mu figi i rozkazuję:
-
Rozerwij je. – nie czeka nawet sekundy. Potem raptownie
wstaje i lekko mnie unosi, jednocześnie obracając i opierając o ścianę.
Moje nogi instynktownie obejmują go w pasie i czuje jak
wpycha się we mnie jednym szybkim ruchem. Jest mokro, na mnie i we mnie. Czuje
jak wypełnia mnie całą. Jest gorąco, nasze oddechy i przyspieszone drżenie.
Szum deszczu i grzmot gdzieś w oddali. Nasze ruchy pośpieszne, naglące bez
zbędnych czułości. Tylko szybszy rytm serc, szalejące pulsy. Czuję jak
balansujemy oboje na krawędzi ocierając i zanurzając się w sobie nawzajem
jeszcze chwila, moment, sekunda, zwiększamy oboje tempo i nie ma odwrotu –
przepadam w spazmach rozkoszy rozpadając się na miliony kawałków. On dołącza po
chwili drgającym ciepłem w moim wnętrzu. Mój trencz ślizga się w dół po
wilgotnej ścianie. On tuż obok z oddechem wciąż przyspieszonym. Deszcz nadal
pada. Burza odeszła......