Łączna liczba wyświetleń

...

...

sobota, 14 marca 2015

Powrót.

Nie śpię. Nie mogę zasnąć. Zamykam oczy, układam się na wznak, potem na prawym boku i znów jedynie odliczam minuty. Zwijam się w kłębek i około trzeciej zaczynam rozumieć, że to nie ma sensu, że nie zasnę. Sięgam po książkę i w parę sekund pogrążam się w zupełnie innym świecie. Po nieprzespanej nocce, wpadłam w swoisty stan odrętwienia. Wszystko mnie boli i nie mam siły nakręcać się by w pracy dawać z siebie 200% normy, więc jedynie posłusznie wykonuję polecenia, mechanicznie, bezmyślnie. Dzień nie jest zbyt urzekający ale widząc małe kropelki deszczu wirujące powoli w powietrzu i lśniące w świetle latarni odczuwałam znajomy ucisk w żołądku. Nie umiałabym nie docenić tego piękna i po prostu je zignorować. Pomimo przytłaczającego zmęczenia i rosnącej guli w przełyku, idąc do domu podziwiam piękno tego lekko dżdżystego wieczoru. Myśli o nim wracają do mnie jak zacinająca się winylowa płyta. Nie rozumiem dlaczego o nim myślę, nie wiem dlaczego chcę go z powrotem. Nie jestem nawet w stanie określić czego tak naprawdę mi brakuje. Jego silnych ramion, jego oczu pilnie śledzących co robię, czy jego miękkiego tembru głosu. Odczuwam jedynie niesprecyzowany brak. Brak jego obecności.
W sklepie jakaś kobieta pokrzykuje rozmawiając przez telefon i nagle czuję, że dłużej nie jestem w stanie powstrzymywać szczypiących oczu. Ostatkiem sił przymykam powieki, żeby przestać, ale po chwili dwie gorące łzy zaczynają płynąć mi po policzkach. Otwieram oczy i przez chwilę nic nie widzę. Pośpiesznie rękawem wycieram oczy, ale sprzedawczyni od początku mnie obserwuje i widzi, bo ani przez chwilę nie spuszcza ze mnie wzroku.
-          Przepraszam. – szepczę.
-          Mogę Pani jakoś pomóc? – widzę ten specyficzny wyraz zmieszania połączonego ze strachem na jej twarzy.
-          Nic, już wszystko w porządku, przepraszam.
Uciekam ze sklepu jak rażona piorunem. Przecież nikt normalny nie rozpłakuje się kupując bułki.
Nie umiem znaleźć odpowiedniej ucieczki, więc odnajduje w necie „Hamleta” – POTEM’a i usłyszawszy sławetną końcówkę
-          Hamlecie, kto tu leży?
-          Stryj mamo.
-          Kto go zabił?
-          Ja mamo.
-          No to do jasnej cholery posprzątaj po sobie.
jak zwykle wybucham niepohamowanym śmiechem. Jest mi trochę lepiej, ale wystarcza tego na pół godziny i znów wracają myśli o nim. O jego wielkich dłoniach błądzących po mojej skórze, o jego ustach wciąż szukających moich ust, o jego przyspieszonym, urywanym oddechu….
Kładę się około dwudziestej trzeciej jednak po zwyczajowych pięciu minutach kręcenia i wybierania odpowiedniej pozycji, znów zaczynam wpatrywać się w ciemność. Wiem, że znów nie zasnę. Nocka upływa mi na ciągłym obserwowaniu jak na elektronicznym zegarze pulsuje dwukropek, a potem przeskakują minuty, wreszcie godziny. Co godzinę na parę minut zamykam oczy, ale kiedy o czwartej osiem zauważam światło zapalające się po drugiej stronie kamienicy daję za wygraną.
Gdzieś około szóstej znów zmieniając pozycję postanawiam zwlec się z łóżka i więcej się nie męczyć. Powoli idę pod prysznic i dopiero tam czuję jak bardzo jestem zmęczona.
Nie potrafię wyobrazić sobie kolejnego takiego dnia i takiej nocy. Wyciągam swoje pudełko z „zabawkami” i szukając dłuższą chwile wreszcie odnajduje moje małe koło bezpieczeństwa. Opaska. Mały kawałek skóry z równymi rządkami ostrych kolców. Dawno jej nie zakładałam, ale teraz potrzebuję jej bardziej niż zwykle. Ostrożnie przykładam ją kolcami do uda i delikatnie zapinam sprzączki. Pierwsza fala bólu jest tak nagła, że prawie zastygam czując jak gorąco natychmiast zalewa mnie całą. Potem już nie jest tak intensywnie, ale nadal działa.
Cały dzień wytrzymuję tylko dzięki tej małej sztuczce. W biurze pisanie notatek zajmuje mi całe wieki, ale gdy tylko umysł próbuje odpłynąć w niechcianym kierunku palcami zaciskam sprzączki mocniej i wracam do normy. Wychodząc z biura moja świadomość pracuje jedynie na ostatniej rezerwie, więc ignoruję dziwne mrowienie w okolicy kręgosłupa. W drodze do domu, wciśnięta w siedzenie w tramwaju otępiałym wzrokiem podziwiam pogrążoną w październikowym wieczorze oświetloną blaskiem latarń i świateł mieszkań stolicę. To moje miasto mój Dom. Nie zauważam podążającego za mną cienia. Nie słyszę kiedy podchodzi za blisko. Czuję dopiero silne szarpnięcie kiedy jest już za późno. Ktoś mnie chwyta i ciska mną o mur kamienicy. Jestem zbyt zmęczona żeby wystarczająco szybko zareagować i jedynie chronię ramieniem głowę by nie skończyć w szpitalu z wstrząsem mózgu.
-          Myślałaś, że cie nie znajdę, mała dziwko? Myślałaś, że jesteś taka sprytna? – z całych sił staram się skupić na charakterystycznym akcencie, ale po dwóch nieprzespanych nocach nie umiem dopasować go do odpowiedniej twarzy, choć jestem całkowicie pewna, że go znam, że znam tego człowieka.  
Z policzkiem przygniecionym do muru, czując ciężar jego ciała myślę tylko o tym, że potrzebuję kolejnej dawki bólu żeby się otrząsnąć i zacząć prawidłowo określać zagrożenie. Ostatkiem sił przyciskam nogę do ściany, kolce wbijają się głębiej i wreszcie adrenalina zaczyna krążyć w moich żyłach.
Zaczynam działać instynktownie, najpierw lekkie wygięcie, żeby minimalnie przesunąć ciężar ciała i wyczuć pozycje napastnika, namierzanie, szybkie zgięcie kolanka i moja pięta z korkiem czółenka nagle ląduje w jego kroczu. Tego się nie spodziewał. Puszcza mnie natychmiast i wreszcie mogę odwrócić się do niego twarzą. Jeszcze chwile zajmuje mi identyfikacja osobnika, ale rysy jego twarzy są mi wystarczająco dobrze znane żeby dopasować go w pamięci. Nie mogę uwierzyć kiedy zaczyna do mnie docierać że to ten cholerny Węgier. Najchętniej skopałabym go do nieprzytomności, ale tylko patrzę jak się skręca wciąż trzymając obie ręce na kroczu.
-          I pomyśleć, że miałam Pana za ekscentrycznego dżentelmena. Pieprzony arystokrata.  – dotykam palcami własnej twarzy i wyczuwam lekkie otarcia.
Skóra już zaczyna mnie piec więc muszę jak najszybciej dostać się do domu, żeby zdezynfekować rany. Odwracam się i idę parę kroków w stronę swojej bramy gdy nagle zauważam Matiego wspartego nonszalancko na masce własnego samochodu z rękami założonymi na piersi. Robię kolejne kilka kroków w jego stronę i wymierzam siarczysty policzek. Klaśnięcie jest tak głośne, że odbija się echem. Wnętrze dłoni mnie boli, ale on nie odsuwa się, jakby czekał na kolejne uderzenie.
-          Długo zamierzałeś się przyglądać? Nie przyszło Ci do głowy, żeby mi pomóc?
-          Nie wyglądałaś na taką która potrzebuje pomocy. Świetnie dawałaś sobie radę. – robi dłuższą pauzę, po czym dodaje wykrzywiając usta w ironicznym grymasie. – Po za tym skąd mogłem wiedzieć że to nie kolejna z Twoich perwersyjnych zabaw.
-          Wiesz co, masz rację, jestem totalnie porąbana. – odwracam się na pięcie i idę w stronę bramy mojego domu. Słyszę jego szybkie kroki.
-          Izra, przepraszam. Byłem wściekły i chyba chciałem, żebyś dostała nauczkę. Głupota, wiem, że to było głupie.
Wiem, że stoi tuż za mną, ale nie mam wystarczająco dużo siły żeby się do niego odwrócić. Czuję się zbyt zmęczona, zbyt przytłoczona, żeby zdecydować, co zrobić dalej. Chcę znaleźć klucze i wejść, ale spostrzegam, że moja torebka nadal leży obok skulonego na chodniku Węgra.
Mateusz odchodzi i podnosi moją torebkę, wyciąga klucze i po chwili razem wchodzimy na klatkę. W korytarzu delikatnie dotyka mojej dłoni. To mi nie wystarcza. Zaciskam swoją dłoń mocno i po chwili jestem już cała w jego ramionach.
-          Tęskniłem.
-     Wiem.