Łączna liczba wyświetleń

...

...

sobota, 31 maja 2014

Kraina "nigdy nigdy" c.d.


Rozkładana kanapa w kształcie litery „L” na której leży „Możliwość wyspy” i pod oknem widać przeszkloną szafkę z sprzętem audio. Dopiero po chwili widzę głośniki zawieszone w dwóch rogach tuż pod sufitem. Przechodząc z jednego pokoju do drugiego mam wrażenie jakbym przeskakiwała 200 lat w kilka sekund. W łazience otaczają mnie szaro – białe płytki i znów to wrażenie nieskazitelnej czystości. Nawet lustro nad umywalką ma ledwie jeden zaschnięty znak po kropelce wody. Sięgam po duży szary kąpielowy ręcznik z półki wkomponowanej w ścianę obok prysznica i rozbieram się z mokrej sukienki. Otwierając szklane drzwi prysznica zauważam na półeczce żel, którego używam, tuż obok męskiego żelu którym zazwyczaj pachnie Mark. W głowie zaczyna mi migać światełko alarmowe, ale ignoruje je zagłuszając prostymi wytłumaczeniami w stylu: ktoś z jego rodziny używa tego samego żelu, co ja. Rozgrzewam się ciepłą wodą i powoli napięcie spływa ze mnie. Staram się czerpać maksimum przyjemności z tej nie komfortowej sytuacji. Jednak wewnętrzny alarm jak komar w środku nocy nie daje mi spokoju. Po prysznicu otulona w kąpielowy ręcznik zbieram mokre ciuchy i wychodzę z łazienki zostawiając za sobą obłok pary. Mark stoi i majstruje przy laptopie leżącym na parapecie. Wreszcie odwraca się w moją stronę.

-          W dużej szafie powinnaś coś dla siebie znaleźć.

-          Tzn. mogę pożyczyć od Ciebie którąś z koszul od Calvin'a Klein'a??? – zauważam ironicznie.

-          Myślę, że znajdzie się coś odpowiedniejszego niż moja koszula.

-          Może jednak byłbyś tak dobry i mi pomógł. Ni zwykłam grzebać w cudzych szafach.

Przechodzi za mną do dużego pokoju i otwiera drzwi przepastnego mebla z cichym jęknięciem. W środku na kilkunastu wieszakach widzę swoje rzeczy. Nie, nie moje, ale identyczne jak te, które mogłabym wyciągnąć z własnej szafy w własnym mieszkaniu. Sukienki, bluzki, spódnice, nawet mój ulubiony sznurkowy sweter. Na półeczkach tuż obok widzę swoją bieliznę. W ciągu kilku sekund robi mi się potwornie gorąco. Staram się skupić żeby normalnie oddychać, ale nie mogę. Nie umiem. Widzę tylko pulsujący stroboskop gdzieś wewnątrz czaszki i staram się całkowicie skupić żeby zmusić nogi do stania w tym samym miejscu, żeby jakoś zneutralizować odruch ucieczki.

-          Po co trzymasz w szafie moje rzeczy? – pytam najbardziej spokojnie jak umiem choć nadal słyszą delikatne drżenie własnego głosu.

-          Na wszelki wypadek. – uśmiecha się niewinnie i sama nie wiem czy tylko udaje czy naprawdę nie rozumie jak to wygląda.

-          Mark mnie tu nigdy nie powinno być. Rozumiesz….. NIGDY!!!!

-          Ale jesteś. – i znów uśmiecha się jak mały chłopiec. – Sama wiesz, że od dłuższego czasu to już nie jest układ. Przecież to czułaś. Musiałaś czuć.

Łapie mnie w pasie jedną ręką i przytula do siebie tak że przez chwilę nie mogę oddychać. I co ja mam mu powiedzieć? W jaki sposób wytłumaczyć? Dziś i tak niczego nie zrozumie.

-          Jesteś tutaj, jesteś ze mną. Tak długo na to czekałem. – zaczyna szeptać i wdychać zapach moich mokrych włosów.
Nie mam siły mu się opierać. Nagle czuję się zmęczona. Potwornie zmęczona. Poddaje się jego pocałunkom, oddechom i powolnym palcom. Nie ma we mnie krzty woli walki. Całuje mnie coraz bardziej natarczywie, więc rewanżuje mu się tym samym. Bierze mnie na ręce i niesie do mniejszego pokoju na kanapę. Czuje się trochę jak bezwolna kukiełka, której sznurki to odruchy ciała zupełnie pozbawione woli rozumu.

wtorek, 27 maja 2014

Kraina "nigdy nigdy".

Wyjeżdżamy z Pięknej na Plac Konstytucji i stoimy kilka minut w korku. Spoglądam na Marka, żeby sprawdzić czy się denerwuje, ale nadal ma na ustach idiotycznie szeroki uśmiech. Cięgle nie mogę uwierzyć, że zgodziłam się jechać do niego. Jest mi zimno. Chciałabym mu powiedzieć, że się rozmyśliłam, żeby zawrócił i odwiózł mnie do domu, ale w ten sposób okazałbym słabość, a tego sama sobie bym nie wybaczyła.
Na Hożą wjeżdżamy po piętnastu minutach. Pod kamieniczką Marka nie ma miejsc do zaparkowania więc jedzie kawałek dalej i zajmuje jedyną wolną przestrzeń w pobliżu Hożej 41. W całej Warszawie są może jeszcze cztery tak piękne kamienice. Nazywana od jednego z pierwszych właścicieli Kamienicą Brauna została zbudowana pomiędzy 1911 i 1912 rokiem przez Czerwińskiego korzystającego z projektu Heppnera. Jako nastolatka przychodziłam tu specjalnie, żeby kilka minut wpatrywać się w to cudo architektury z początku dwudziestego wieku utrzymanego w stylu wczesnego modernizmu z charakterystycznymi elementami secesji. Jako jedna z nielicznych nie ucierpiała podczas wojennej zawieruchy. Swoisty cud wziąwszy pod uwagę jak bardzo śródmieście zostało zniszczone i ile kamieniczek obróciło się w gruz. Obłe wykroje okienne, zaokrąglone wykusze w elewacjach i przepiękne frezy zawsze wzbudzają mój podziw. Reliefy w kształcie nachodzących na siebie liści dębu dodane z należytym umiarem, jakby podkreślając wyczucie idealnej harmonii twórców.
Czuję na sobie wzrok Marka i natychmiast przestaje się wpatrywać w górę.
-          Znasz tu kogoś??? – pyta i słyszę dziwny tembr jego głosu, nie mogąc odszukać w pamięci co może oznaczać.
-          Nie. – ucinam krótko.
Przechodzimy przez ulicę i idziemy w stronę kamienicy Marka. Kiedy otwiera drzwi znów przechodzi mnie zimny dreszcz. Wewnętrzne ostrzeżenie, że teraz już nie ma odwrotu, że przekraczam jakąś granicę i cokolwiek się stanie, będę mogła winić tylko siebie. W jego mieszkaniu panuje idealny porządek. Z przedpokoju w którym mieści się jedynie ścienny wieszak i mini półka na obuwie wchodzę do dużego jasnego pokoju. Pod jednym z okien stoi okrągły stół i trzy krzesła. Pod ścianą stoi wielka czterodrzwiowa szafa, a po przeciwnej stronie równie szeroka komoda. Meble są w kolorze hebanu i stylizowane na wiktoriańskie co ładnie kontrastuje z bielą ścian i jasnymi panelami podłogi. Za szafą w dwumetrowej wnęce oddzielonej od pokoju blatem, widać coś w rodzaju aneksu kuchennego z wbudowaną lodówką, zlewem i kuchenką indukcyjną. Za komodą widzę drzwi do drugiego pokoju i przez chwilę zastanawiam się jak wygląda, ale Mark jakby uprzedzając mnie idzie i otwiera drzwi pokazując mi swoją sypialnie.
-          Po prawej stronie jest łazienka.
-          Dzięki.
Wchodzę do mniejszego pokoju z jedną ścianą szczelnie wypełnioną regałami z książkami i przez chwilę zazdrość zaciska mi szczęki.

poniedziałek, 12 maja 2014

Wiosenna burza c.d.

Stoimy nieruchomo szybko oddychając jeszcze dłuższą chwilę. Mark przyciska mnie mocno do pnia zakleszczając swoje ramiona nieco powyżej mojej talii. Czuję jak kora miejscami wbija się w moje plecy gdzieś w okolicy łopatek. Chciałabym już poczuć grunt pod nogami, ale nie mogę się przemieścić nie naruszając równowagi naszych ciał i nie narażając nas na upadek. On nadal tkwi we mnie, wypełnia szczelnie, nie maleje. Powoli mokry chłód zaczyna być drażniący. Słyszę szelest deszczu spadającego kroplami na moją torebkę rzuconą na trawę niecały metr dalej. Zaczynam drżeć, ale Mark nie zwraca na to uwagi.
-          Zimno mi. – mówię na głos.
-          Ogrzeję Cię. – nadal dyszy, co zaczyna mnie mocno irytować.
-          Przestań się wygłupiać, chcę zejść.
Jednym szybkim ruchem wychodzi ze mnie i stawia mnie na ziemi. Z bólu momentalnie zginam się wpół i mam ochotę wrzasnąć, ale z moich ust wydobywa się tylko syknięcie.
-          Przepraszam. – mówi, chwytając moją dłoń i patrząc mi prosto w oczy, kiedy już odzyskuje równowagę.
Delikatnie wyciągam rękę z jego uścisku. Korci mnie, żeby zapytać, jak bardzo jego zabolało, ale zaraz mi mija i skupiam się na jak najszybszym pozbieraniu swoich rzeczy i doprowadzeniu się do względnego porządku. Podnoszę z trawy figi, wyciskam najmocniej jak się da i ubieram, klnąc pod nosem, bo mokra bawełna sprawia mi sporo problemów zatrzymując się co chwilę na mokrej skórze ud. Potem zbieram sukienkę od spodu i też bezskutecznie próbuję wycisnąć. Materiał przylepiony do mojego ciała od ramion począwszy tuz na kolanami skończywszy czyni ze mnie nieprzyzwoicie „rozebraną” uwidaczniając aż nadto moje kształty. Uświadamiam sobie jak upokarzająca będzie jazda taksówką do domu. Robię krok żeby podnieść torebkę i przyglądam się jak Mark siłuje się z swoimi dżinsami. Nie mogę się powstrzymać i zaczynam się śmiać. Przerywa szamotaninę, spogląda na mnie zdziwiony, po czym sam wybucha szczerym śmiechem. Jednym susem dopada do mnie podnosi i zaczyna obracać się dokoła własnej osi. Oboje zanosimy się śmiechem a świat wiruje jak na karuzeli. Przez parę chwil znów czuje się jak beztroski dzieciak i jest mi tak dobrze, że chciałabym żeby czas przestał płynąć: „Chwilo trwaj”.
Mark traci równowagę i lądujemy w mokrej trawie. Wzdycham zrezygnowana.
-          Taksówkarz będzie miał z nas ubaw???
-          Po co Ci taxi, przyjechałem Volfim. – odpowiada Mark podpierając głowę na ramieniu.
Volfi (jak go pieszczotliwie nazywa) to jego 15 letni volkswagen pasat b5. Zazwyczaj unika jazdy nim po Warszawie, ale widać dziś zrobił wyjątek. Nie jestem pewna czy to przez jego wcześniejsze przypuszczenia, czekającej go poważnej rozmowy. Jednak cieszy mnie świadomość, że ominie mnie wątpliwa przyjemność pokazywania się w takim stanie innym. Po 10 minutach siedzę wygodnie w beżowym fotelu Volfiego. Mark rusza, a ja rozluźniam się wsłuchując w miarową pracę wycieraczek i uśmiecham sama do siebie. Lubię jeździć z Markiem. Byliśmy razem na kilku wycieczkach za miasto i zawsze jazda była jednym z najprzyjemniejszych elementów takich wypraw.
-          Ufasz mi? – pyta nagle.
-          Zależy w jakiej kwestii. – odpowiadam przyglądając się mu uważnie.
-          Chcę Cię teraz zabrać do siebie.
-          To nie jest dobry pomysł. – staram się nie pokazać natychmiastowej zmiany mojego nastroju.
Jedna z odgórnych zasad dotyczy nie odwiedzania mieszkań poddanych. To oni są zobowiązani odwiedzać mnie, na moim terenie, na moich warunkach. Nadchodzi znajomy skurcz w okolicy żołądka i lodowaty dreszcz przechodzi mnie wzdłuż kręgosłupa.
-          Izra, zrozum, to dla mnie ważne. Przecież było tak przyjemnie i naturalnie, tak po prostu. Chciałbym Ci pokazać kawałek mojego świata. Właśnie teraz.
Najrozsądniej byłoby odmówić. Logika podpowiada, że on wykorzystuje sytuacje, a to zawsze jeszcze bardziej komplikuje relacje. To co się dzieje od dłuższego czasu pomiędzy nami jest wystarczająco pogmatwane. Zjeżdża na chodnik i zatrzymuje się nie wyłączając silnika.
-          Izra, proszę. Tylko ten jeden raz. Proszę. – przewierca mnie na wskroś tymi swoimi szklistymi zielono – niebieskimi oczami.
-          Dobrze, ale o dwudziestej, chcę być z powrotem w domu. Odwieziesz mnie.
Sama nie mogę uwierzyć, że to powiedziałam. Podświadomie wiem, że robię błąd, że nie powinnam, że będę tego mocno żałować. Mark uśmiecha się szeroko.
-          Nie pożałujesz. Przyrzekam.

„Już żałuję!!!!!!!!!” – wrzeszczy głos w mojej głowie.